Rowerzysta w koszulce z lycry zatrzymuje się na skraju łąki. Mruży oczy. Lustruje teren.
– Nie! To tylko półwysep! Tu nic nie ma! – woła do dziewczyny, która została w tyle. Zawracają rowery i odjeżdżają. Nikną w wysokich trawach.
Mógłbym mu przyznać rację: „tylko półwysep”. Ugór, dzika łąka, trzcinowisko. Kilka puszek po piwie, ślad bytności przygodnych wędkarzy. Nic więcej.
Tekst: Łukasz Wierzbicki
Zdjęcie: Tomasz Siuda
Fotografia archiwalna (1961): Eugeniusz Linette
Współpraca: dr Kazimierz Krawiarz
Ruszam zarośniętą ścieżką, którą porzucili rowerzyści. Mijam nienaturalny pagórek po lewej.
To najwęższe miejsce półwyspu. Gdyby wyobrazić sobie, że widziany z lotu ptaka przypomina ptasią głowę, jestem w połowie szyi. Jeziorna bryza kołysze wysokimi łodygami barszczu. Uwijają się pszczoły, przysiadają leniwe biedronki, podskakują rude poskrzypki. Od terkotania świerszczy szumi w uszach. Dochodzę do ośmiometrowej skarpy. Wspinam się na jej szczyt. Przy gruncie pośród liści babki bielą się drobne kwiatki. To bniec. Mówią, że od niego nazwę wzięło to miejsce. A od miejsca jezioro, które mnie otacza. Naturalna ochrona. Przed ludźmi. Przed wilkami.
Staję pod dębem. Puszy się dumnie na szczycie wałów rozłożysty, samotny.
Cóż ty wiesz, cóżeś widział, myślę. Wyjrzałeś ze swego żołędzia osiemdziesiąt lat temu, może ciut więcej. Dzieciuch jesteś, szczeniak, smarkacz. Nawet gdybyś potrafił mówić, nie opowiedziałbyś mi historii, których tu szukam. Wały, na których stoję, w które zapuściłeś korzenie, wzniesiono z dębów ściętych w 934 roku…
Ileż na świecie wydarza się masakr, trzęsień ziemi, ile tonie statków, wybucha wulkanów,
jak wielu ludzi jest prześladowanych, torturowanych, zabijanych. Jeśli jednak nie znajdzie się ktoś, kto to zobaczy, opisze, sfotografuje, to wydarzenia te jakby się zupełnie nie odbyły, cierpienie jakby nie miało znaczenia, miejsca w historii, ta bowiem istnieje tylko wtedy, kiedy
ktoś ją opowiada – pisał Tiziano Terzani.
Bywa jednak tak, że to nie człowiek, a drzewo lub ziemia opowiadają historię.
Byli tu i wznosili grodzisko na półwyspie. Kto? Nie mają twarzy. Nie mają imion. Ale wiem, że byli tu. W 934 roku.
Ścięli tysiące wiekowych drzew. Zwieźli długie na cztery metry, grube i ciężkie pnie zaprzężonymi w woły wozami. Być może po kładce łączącej wyspę z lądem, bo
półwysep nie zawsze był półwyspem. Dzień po dniu układali ociosane kłody, warstwa na warstwie. Szpary wypełniali kamieniami. Zasypywali konstrukcję gliną i grudami ziemi. Skoro był rok 934, budowy doglądać musiał książę Siemomysł, ojciec Mieszka I. Bez wątpienia. A sam Mieszko? Był wówczas dzieciakiem. Co najwyżej młokosem. Biegał być może tu, gdzie stoję, i wymachiwał drewnianym mieczem.
– Będę księciem! Będę królem! – wołał.
„A może i będzie”, myśleli niektórzy. Inni śmiali się skrycie i stroili żarty.
Szli potem do drewnianych chat. Wieszali nad ogniem kocioł z papką ze zboża. Gotowali dziczyznę w skórzanych worach. Piekli podpłomyki na rozgrzanych kamieniach. Wędzili wyciągnięte z jeziora szczupaki, okonie i sandacze. Smakowite zapachy unosiły się nad całym
półwyspem.
Zimową porą osłaniali okna skórami zwierząt, by mroźny wiatr nie nawiał śniegu do środka. Gospodarz wyciągał z drewnianej skrzyni świecę z pszczelego wosku. Rozpalał. Pośrodku chaty tańczył wesoły płomyk. Wyskakiwały na ten widok dzieci spod futer. Siwowłosy żerca, strażnik tradycji, opiekun ognia i kapłan snuł stare jak świat opowieści… na dobranoc.
Idę dalej, schodzę w dół, brnę przez zarośniętą nieckę dawnego grodziska. Być może tu, gdzie ta kępa radosnych malw, stała łaźnia. Pośród kłębów pary, rozgrzani i spoceni, uderzali się grodzianie brzozowymi miotełkami. Po gorącej parowej kąpieli wybiegali na dwór,
wskakiwali do zimnej wody lub tarzali się w śniegu. Tak czynili w Gnieźnie. Dlaczego tu mieliby odmawiać sobie tych przyjemności?
Dochodzę do szczytu półwyspu. Tu rozciągało się podgrodzie. W tym miejscu znajdowały się pracownie garncarskie, warsztaty tkackie i rogowiarskie. Rozczochrane dzieci wypasały gęsi, zaganiały do zagród świnie, doiły kozy. Wieczorami, gdy psy zaczynały wyć do księżyca,
dziewczęta chodziły kąpać się w jeziorze. Co śmielsi chłopcy podglądali je, skryci w szuwarach.
Bywało, że płonął stos. Pośród śpiewu i lamentów słup dymu unosił się ku górze, ku słońcu. Ktoś właśnie umarł. Lub zginął. Misę z prochami, niedopalone kości, broń i ozdoby ponieśli na przeciwległy brzeg. Pochowali w grobowcu. Wody jeziora, niczym starożytny Styks, oddzielały krainę żywych od krainy umarłych.
Na przedwiośniu roku 1000, na zaproszenie króla Bolesława, przybył w te strony Otton III, Święty Cesarz Rzymski. Prawdopodobnie tu zatrzymał się na ostatni popas przed wizytą w Poznaniu. Wieść rozniosła się po okolicy, zbiegli się gapie, przyglądali niezwykłemu orszakowi ludzi mówiących dziwnymi słowami.
Najmłodsi z nich dożyć mogli dnia, w którym od południa, od strony śremskich brodów na Warcie, nadciągnęła armia Brzetysława. Czeski książę stał być może w tym co ja miejscu. Upojony radością zwycięstwa, słodyczą grabieży. Spoglądał w milczeniu, jak kobiety i dzieci uciekają poprzez wody jeziora. Jedni potonęli w przerażeniu, inni półżywi wyszli na brzeg po drugiej stronie, tam, w krainie zmarłych.
Okrutny najeźdźca wziął niewolników, kazał załadować łupy na wozy i ruszył dalej. Przez Giecz i Poznań, do Gniezna. Splądrował kościoły, pałace i groby. Rozwlókł po polach szczątki polskich władców. W 1038 roku.
Stado mew śmieszek przelatuje z krzykiem. Słyszę kuranty z ratuszowej wieży. Pora
wracać.
Półwysep Szyja, zapomniany przez świat, wrzyna się w północną część Jeziora Bnińskiego nie dalej, jak sto metrów od rynku w Bninie, opodal Poznania. Badania archeologiczne prowadzone w tym miejscu w latach sześćdziesiątych XX wieku ujawniły ślady osady kultury łużyckiej sięgające co najmniej ósmego wieku przed naszą erą, a także pozostałości grodziska wklęsłego z X wieku oraz grodziska stożkowego (strażnicy) z pierwszej połowy XIII wieku.
W 1994 roku naukowcy z Polskiej Akademii Nauk i Muzeum Archeologicznego w Poznaniu pobrali z grodziska wklęsłego 28 prób. W Pracowni Dendrochronologicznej Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie ustalono ponad wszelką wątpliwość, że dęby, z których wzniesiono wały, ścięto w 934 roku i w latach kolejnych, ale nie później niż w roku 940.
Badania archeologiczne w Biernatkach, na przeciwległym brzegu jeziora, wykazały pozostałości kilkuset grobów z różnych okresów wczesnego średniowiecza.
Dziś cmentarz parafialny znajduje się po drugiej stronie, u nasady półwyspu. Przez wyrwę w żywopłocie wchodzę pomiędzy granitowe tablice. Starsza pani w milczeniu myje nagrobek. Przechodzę przez bramę. Mijam zniczomat na monety i pojemnik na zwiędłe kwiaty. Ulicą
Cmentarną wracam do świata żywych.
***
Tekst ukazał się oryginalnie w magazynie KONTYNENTY (3/2016).
Do rąk dzieci w Ukrainie trafia w tych dniach nowość: Afryka Kazika przepięknie wydana przez…
Szkoła Podstawowa im. Aleksandra Doby w Iwięcinie Nowy rok szkolny, nowy sezon, nowe książki, nowe…
Historia jest najlepszym przewodnikiem, jaki mamy, by odnaleźć drogę w tej szalonej gonitwie bieżących wydarzeń.…
A tak naprawdę to kilka dni. A tak naprawdę naprawdę to miś Wojtek jest tu…
Łukasz i Robert Odwiedziłem Roberta Krawczyka. To właśnie Robert jest autorem portretu Olka Doby, który…
Fot. Robert Krawczyk W marcu 2018 roku na Starym Rynku w Poznaniu powiedział mi, że…
Serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na wykorzystywanie plików cookies.
Więcej informacji