Prostokątów przybywało. Dzieciaki wierciły się niecierpliwie.
– A czy ja… nie zarażę się wtedy tym wirusem?
– Nie wiem… Ale zawsze warto spróbować – odpowiedziała pani nauczycielka i zostawiła mnie samego z dziećmi… przepraszam. Z laptopem.
– Dzień dobry panu! – powiedziała jakaś dziewczynka (jej identyfikator wskazywał, że ma na imię Zuzia).
– Dzień dobry, dzieci! Czy nie macie jakiegoś pomysłu na pokonanie tego nieznośnego wirusa?
– Ceba censto myć loncki! – krzyknał jakiś malutki chłopczyk, który pojawił się na planie pewnego chłopca.
– Musimy zostawać w domach – powiedziała Zuzia.
– A ty? – przeczytałem napis na identyfikatorze: – Kacperku?
– Ja? – chłopiec podniósł głowę.
– Tak, ty.
Widać było, że jest bardzo nieśmiały i przestraszony.
– Boisz się czegoś?
– Tak. Tego wirusa….
I wtedy przyszedł mi do głowy pewien pomysł!
– A może założymy armię, która będzie walczyć z tym głupim wirusem?!
– TAAAK!!! – ryknęły chórem prawie wszystkie dzieci (oprócz Kacperka).
– Mhm… Burknął Kacperek, ale było widać, że już mu trochę lepiej.
Rekrutacja do Korona Armii nastąpiła natychmiast. Zgłosili się wszyscy!
Byłem bardzo zadowolony. Dzieci przyjęły ten pomysł z olbrzymim entuzjazmem i ochotą. Powiedziałem o tym pani nauczycielce. Była ZACHWYCONA. Gdy spytała mnie, co będziemy robić, trafiła w punkt. Sam jeszcze dobrze nie znałem odpowiedzi na jej pytanie. Pomyślałem, że moglibyśmy stworzyć własne lekcje, na które zaprosiłbym mojego znajomego lekarza i uczylibyśmy dzieci, jak walczyć z tym paskudnym wirusem. Powtórzyłem to pani. Powiedziała, że skonsultuje to z panem dyrektorem, ale na pewno się zgodzi.
Wspólnie z dziećmi przeprowadziliśmy poważną rozmowę z panem dyrektorem, a on z kolei jakimś cudem przekonał panią burmistrz, aby udostępniła nam, oczywiście na pewnych surowych warunkach, nasz plac zabaw. Nie zdziwiłem się, gdy dzieci zareagowały krzykiem ,,Taaaak!’’ i ,, Jeestt!’’. Musieliśmy nosić maseczki i na każdym spotkaniu psikać ręce płynem do dezynfekcji. Pewnego dnia, gdy dyżur miała dziewczynka o imieniu Krysia, która była bardzo rozkojarzona, popsikała nam ręce nie płynem dezynfekującym, lecz sprejem na komary, który akurat miała w kieszeni.
– ,Przynajmniej nie będziemy musieli odganiać się od tych paskudnych insektów! – powiedziała Zosia, która zawsze miała do wszystkiego optymistyczne nastawienie.
Od tego dnia minął już tydzień. Zuzia stała się moją najlepszą przyjaciółką wśród dzieci, a Kacperek stopniowo się ośmielał, aż w końcu stał się najbardziej wesołym i rozgadanym chłopcem w klasie. Pani nauczycielka nie mogła uwierzyć, gdy jej o tym powiedziałem. Okazało się, że Kacperek był wprawdzie bardzo nieśmiałym, ale też wrażliwym chłopcem. Nie zdziwiłem się, że tak szybko udało mi się do niego dotrzeć, ponieważ od dawna wszyscy mówili mi, że mam niesamowity wpływ na dzieci.
Razem udało się nam odnaleźć wspólne zainteresowania. Zosia na przykład lubiła układać śmieszne wierszyki, Kacperek był pasjonatem gry w bilard, a chłopak o imieniu Felek kochał swoje gady, które hodował w terrariach w domu. Chciał jednego przynieść na zajęcia, ale z pomocą przerażonych dziewczynek z klasy wybiłem mu to z głowy. Zamruczał pod nosem coś w rodzaju ,,dobra, już dobra’’ i ,,ale Misia nikomu by nic nie zrobiła’’.
Jak wynikło z naszych późniejszych rozmów, Misia była legwanem, ,,A to fakt powszechnie znany, że łagodne są legwany’’. Ale nawet tego dziewczynkom nie tłumaczyłem, bo by zemdlały wszystkie jak jeden mąż, a raczej jedna żona, jakby zobaczyły zwierzę podobne do dinozaura z rogami na grzbiecie.
Czas płynął, a my rozwinęliśmy naszą działalność. Każdy członek naszej Armii otrzymał ulotkę ze schematem prawidłowego mycia rąk i instrukcją pomagania starszym ludziom. Ale są też optymistyczne strony. Przed naszym poznaniem się wiele dzieci było bardzo nieśmiałych. Później jednak wszystko się zmieniło. Kacperek szalał na karuzelach z kolegami! Nie dowierzałem temu ani ja, ani jego rodzice i nauczyciele. A więc, jak powiedziałaby Zuzia:
Morał z tego taki:
sałatę jedzą ślimaki,
okrągłe są opony,
wszystko ma dobre strony.