Menu
Aktualności

Tajne plany Olka Doby

Tekst: Łukasz Wierzbicki
Zdjęcia: Jacek Kordus
Ilustracja: Marcin Leśniak

23 lutego 2021 roku otrzymałem wiadomość, że Aleksander Doba zmarł podczas wspinaczki na szczyt góry Kilimanjaro w Tanzanii.
Nie wiem, czy śmierć podróżnika może być piękna. Wiem, że życie podróżnika może być piękne. I wiem, że piękne mogą być jego marzenia.
W latach 2017-2021, w trakcie pracy nad książką „Ocean to pikuś” oraz przy okazji wspólnych spotkań z dziećmi i młodzieżą, odbyliśmy z Olkiem Dobą kilkanaście rozmów. O podróżach, planach i inspiracjach.
Niniejszy tekst powstał na podstawie wspomnień tych rozmów.
Ukazał się po raz pierwszy w magazynie KONTYNENTY 1/2021.

Olek Doba (fot. Jacek Kordus)

[Otworzyła mi drzwi. Pokiwała głową. Jej oczy uśmiechnęły się.
Wchodzę do dużego pokoju.
Cisza i spokój.
Na stole stoją trzy filiżanki herbaty.
Kładę na talerzu marcińskie rogale prosto z Poznania.
Z portretu na ścianie spogląda znajoma twarz. Znaczona zmarszczkami. Pogrążona w zadumie. Przystrzyżona wyczesana broda i admiralski mundur… dodają powagi. „Postrach Atlantyku”.
Ciepły wiatr porusza firanką. Odsłania trofea podróżnicze. Na parapecie, między paprotkami, stoi statuetka w kształcie Moai, posągu z Wyspy Wielkanocnej. Super Kolos z 2013 roku. Obok żółty prostokąt wtopiony w kamienny podest. Nagroda Podróżnika Roku 2015 National Geographic.
Firanka wciąż tańczy, powiewa, faluje. Drzwi na balkon są uchylone.
Czeka na mnie. Czeka oparty wielkimi sękatymi dłońmi o balustradę. Ulubiona błękitna koszulka opina pierś.
Na nadgarstkach obowiązkowe gumowe bransoletki. Jest spokojny. Spokojniejszy niż zwykle. Nieruchomy, jak rzadko. Wpatrzony w dal, niczym portret na ścianie… tylko broda bardziej rozwichrzona i czapki admiralskiej brakuje.
Wiem, że niedosłyszy na prawe ucho. Staję po jego lewej.
W dole pośród drzew biegają dzieci. Widzę jego wnuczki. Są też moi synowie. Cała masa innych dzieciaków. Krzyczą, wymachują patykami, bawią się.]

Olek Doba opowiada o Atlantyku (fot. Jacek Kordus)


– Łukaszu, żona mnie dręczy, że z czymś wobec ciebie zalegam. Ma rację?
– Ma rację, Olku. Obiecałeś, że napiszesz parę zdań o swoich planach. Wszyscy o to pytają.
– Tak, tak… opowiem ci, dobrze? Nagraj albo spisz wszystko i będziemy to mieli. Wiesz, jak jest u mnie, czasu wciąż brakuje by usiąść i coś napisać. Książkę też, cały czas mam to w głowie, muszę napisać o trzeciej wyprawie…
– Zacząłeś?
– Gdzie tam! Wciąż się do tego zabieram. Może zimą będę miał więcej czasu? Ale muszę. Muszę o wszystkim opowiedzieć. Muszę opowiedzieć, jak naprawdę było tam, na oceanie.
– Jak było?
Trzecia wyprawa, z Ameryki Północnej do Europy, była najtrudniejsza. Wiedziałem to od początku. I naprawdę miałem ciężko. Fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie. Te wszystkie oczekiwania, ta ciągła presja. Olek zrobił to, Olek tamto. [ożywia się, mówi coraz szybciej, przechyla na lewo i prawo, do przodu i do tyłu, jego ramiona zaczynają żyć swoim własnym życiem]. A gdy się dowiedziałem, co w mediach wypisywali: „Doba dryfuje po oceanie”, „bez steru szanse są minimalne”, „Olek wciąż czeka na pomoc”… ty wiesz, co ja tam przeżywałem?! Płakać mi się dosłownie chciało! Ja na żadną pomoc nie czekałem. Cały czas robiłem swoje, pracowałem, i wcaaale bezradnie nie dryfowałem [kręci wymownie głową]. Kierunek miałem wyznaczony, kontrolowałem kurs i doskonale wiedziałem, dokąd płynę. Do Francji. Nigdy na oceanie nie zabłądziłem i nigdy nie planowałem płynąć do Lizbony. A jeśli chodzi o ten złamany ster, cały czas miałem w głowie kilka scenariuszy, jak wybrnąć, jak go naprawić. Zresztą… nawet gdyby się nie udało, bez steru też bym do Francji dopłynął, tylko zajęłoby mi to dwa, może trzy tygodnie więcej czasu.
– Złamany ster, a potem ten sztorm.
No właśnie. Ten sztorm. [Ożywia się jeszcze bardziej. Jego dłonie zaczynają brać udział w opowieści, wędrują we wszystkich kierunkach, jak gdyby chciały złapać wiatr, ogarnąć fale]. Wyobraź sobie taką sytuację: płynę moim Olo i dostaję wiadomość, że mam przed sobą sztorm, że płynę w sam jego środek. Dziesięć w skali Beauforta. Fale do dziesięciu metrów. I piszą, że takiego sztormu nikt w tak małej jednostce jeszcze na oceanie nie przeżył. Wiesz, co wtedy czułem?
– Niepokój? Strach?
[Uśmiecha się znacząco].
– Ciekawość. Byłem ciekaw, jak to będzie. Nie mogłem się wprost doczekać. Skoro nikt w tak małej jednostce nie przeżył, myślałem, będę pierwszy. Zobaczę, jak to jest. Nie znam czegoś, to to poznam. Wiedziałem, że wszystko, co może mnie spotkać, jestem w stanie przetrwać. Wtedy zaczęli mnie straszyć, że wysyłają ekipę ratunkową, żeby mnie ściągnęła z oceanu. Co zrobiłem? Wyłączyłem nadajnik. Przestałem wysyłać sygnał z lokalizacją. Szukajcie mnie teraz, mówię sobie, ciekawe jak wam pójdzie, ha!
– A gdyby jakoś cię znaleźli, zawróciłbyś?
– W życiu! Ooo… broniłbym się. Oganiałbym się wiosłem. I rakietnicę miałem! Racami bym strzelał!
– Bo musiałeś to przeżyć.
– Musiałem.
– Pokonałeś ocean po raz trzeci…
– Nie, tak bym tego nie nazwał. Ja oceanu nie pokonałem. Ja go po prostu przepłynąłem nie dając mu pokonać siebie.
– Na mecie była radość?
– Na początku było zabawnie. U wejścia do Le Conquet, portu we Francji, spotkałem grupę kajakarzy, którzy przypłynęli z Anglii przez kanał La Manche. Spytali mnie, skąd ja płynę, to im wyjaśniłem, że właśnie wracam z Ameryki. Byli przekonani, że żartuję. Pośmiali się, pogawędziliśmy chwilę i odpłynęli. Następnego dnia dostałem od nich sms-a. Pisali, że sprawdzili w internecie, przepraszają, że mi nie uwierzyli i żałują, że wspólnego zdjęcia ze mną sobie nie zrobili. Potem dobiłem do portu i po zejściu na ląd miałem poważny problem. Bardzo chciałem jakoś powitać europejską ziemię, ale głupio kłaść się plackiem na betonowym nabrzeżu. Musiałem się trochę naszukać, nim znalazłem jakiś trawnik i mogłem się do niego przytulić. No, ale radość była. I to jeszcze jaka! Gdy wracaliśmy przez Paryż trzy razy objechaliśmy Łuk Triumfalny z kajakiem na przyczepie. Skakałem po niej, wymachiwałem biało czerwoną flagą, wydzierałem się na cały głos: „Vive la France! Vive la Pologne!”. To była euforia… czułem się super. A co mnie najbardziej wtedy dziwiło, to ci francuscy żandarmi, którzy nic, tylko się uśmiechali i machali do nas. Dopiero później zorientowałem się, że to pewnie przez ten napis na moim kajaku. „POLICE”.
– Byli przekonani, że jesteś kolegą „po fachu”?
– Tak mi się wydaje.


– Wrócisz na Atlantyk?
– Na razie nie. Za jakiś czas tak. Ale już nie kajakiem. Nie mam klapek na oczach, nie jest tak, że poza kajakiem świata nie widzę. Mniej więcej za trzy lata chcę wziąć udział w wyścigu łodzi wiosłowych z Europy do Ameryki. Ruszamy z hiszpańskiej wyspy La Gomera i płyniemy na Antiguę na Karaibach. Tak, tym razem zbieram pieniądze, by przepłynąć ocean łodzią wiosłową. Takie mam marzenie… i zrobię to. I to będzie znów wielka frajda.
– Zanotowałem. Za trzy lata Karaiby. A wcześniej?
Wiosną jedziemy na Syberię. To będzie coś zupełnie innego. Świat jest wielki, piękny, ciekawy, można go zwiedzać w taki czy inny sposób. Wyprawa nazywa się „Magadan 2019”, bo pierwotnie miała się rozpocząć 9 maja 2019 roku. Niestety nie udało nam się wszystkiego finansowo pospinać, potem przyszedł wirus i plany się trochę posypały. Ale pojedziemy. Bierzemy dwa terenowe UAZy i w pięciu chłopa ruszamy z Poznania do… uwaga!… pierwszy etap będzie łatwy, tylko jedenaście kilometrów. Do Swarzędza.
– Twojego rodzinnego miasta…
– Tak jest. Trzy razy objedziemy rynek dookoła. Orkiestra będzie przygrywała. Wszystko mam już z burmistrzem ustalone. A potem na wschód, przez Białoruś i Rosję do Magadanu. Odwiedzimy Polonię, szkoły w polskich miejscowościach, opowiem o moich wyprawach. Mam adres kopalni diamentów, na pewno tam zajrzymy, może coś znajdziemy. No i zobaczę znów magiczne „morze Syberii”, mój ukochany Bajkał. We Władywostoku rosyjska herbatka i powrót. Przez Chiny, Mongolię, Kazachstan. Powrót też będzie ciekawy. Zatrzymamy się na dłuższą chwilę w polskim mieście Harbin w Chinach.
– „Polskim mieście”?
– Tak, polskim. Harbin ma pięć milionów mieszkańców, a mało kto wie, że w 1898 roku zakładał je Polak, Adam Szydłowski, inżynier, który budował kolej wschodniochińską. Wyobraź sobie, że most na rzece Sungari projektowali i budowali polscy konstruktorzy, Stanisław Kierbiedź i Aleksander Łętowski. Mam pomysł, żeby odlać tablicę z informacją w języku chińskim, polskim i angielskim, zawieźć ją do Harbinu i umieścić na tym moście. To będzie wielka sprawa.
– Ile czasu wam to zabierze?
– Cała podróż zajmie trzy, może cztery miesiące.
– Gabi już się zgodziła?
– Trochę przewraca oczami, ale zgadza się i nawet mnie wspiera. Niczego by tak naprawdę nie było, gdyby Gabi nie sprzyjała wszystkim tym moim marzeniom. A gdy wrócę, pojedziemy gdzieś razem. Obiecuję to sobie od dawna. Tyle przez wszystkie te lata oszczędzaliśmy, tylu rzeczy sobie odmawialiśmy, tyle razy tęskniłem, spieszyłem się, by wrócić do domu. Myślę, że może wreszcie przyszedł czas, by zacząć podróżować razem. Chciałbym polecieć z Gabi do Ameryki. Nie wiem tylko, czy ona będzie chciała.
– A Mongolia? Silvio namawia cię wciąż na wyprawę do Mongolii?
Tak, śladem Benedykta Polaka, średniowiecznego podróżnika. On wtedy, siedemset lat temu, jechał w nieznane, z pokojową misją, by poznać wroga. Wróg rozpoznany jest mniej groźny. Dziś jest inaczej, wroga nie ma, ale wciąż musimy się poznawać… dlatego to też będzie w pewnym sensie „pokojowa misja”, rozszerzająca wiedzę tam o nas, a u nas o nich. Byłoby wspaniale, gdybym mógł wziąć udział w tej wyprawie. Kto z nas nie chciałby podróżować, przeżywać różne przygody? I jeszcze Amazonia jest w planach. Pływałem już moim kajakiem po Amazonce, w 2014 roku, po pierwszej wyprawie przez Atlantyk, ale przeżyłem wtedy dwa napady bandytów z bronią palną i sieczną. Rąbali maczetami po kajaku, mierzyli do mnie z karabinu, to nie było przyjemne. Cieszę się, że żywy z tego wyszedłem. Mimo wszystko chciałbym tam wrócić, w kolejnym roku, po Syberii, polecieć do Ameryki Południowej, do Parku Narodowego Madidi w Boliwii. Amazonia jakoś wciąż za mną chodzi, wciąż wzywa… może to przez Fiedlera i te jego książki?


– Czytałeś w młodości książki podróżnicze?
– Ja je po prostu pożerałem. Pamiętam, że jako nastolatek poszedłem na spotkanie z Arkadym Fiedlerem. Latem gdzieś w Poznaniu wystawili stolik na chodnik. Fiedler za nim siedział i podpisywał książki. Ustawiłem się w kolejce z piramidką siedmiu książek w objęciach. Gdy mnie ujrzał, uśmiechnął się szeroko, rozłożył ręce i powiedział „witam wiernego czytelnika”.
– I przyszłego podróżnika.
– Tak, to się już wtedy zaczynało. Są dwa rodzaje ludzi. Jednych odległe, obce miejsca, dzika przyroda, ludzie mówiący innym językiem, wszystko to odpycha. Niczym magnes odpychający. Mnie przeciwnie, wszystko to zawsze przyciągało w jakiś sposób. Niczym magnes przyciągający. Za naszym domem w Swarzędzu był las. Jako mały rojber pytałem rodziców: „co jest za tym lasem?”, a oni odpowiadali: „jezioro”. Ale taka odpowiedź mnie nie zadowalała. Byłem ciekaw, co jest za lasem, co jest za jeziorem, co jest jeszcze dalej. Ta ciekawość, chęć poznawania świata zawsze była moją siłą napędową. Już wtedy, gdy byłem gzubem.
– Właśnie dlatego piszę książki dla gzubów. Teraz, dzięki tobie, niektóre z nich zostaną kajakarzami.
– Na pewno tak. A niektóre pisarzami. Chciałbyś?
– Byłoby miło.
– A chciałbyś, żeby któreś napisało taką książkę, jaką ty napisałeś?
– Pewnie, że tak.
– To wiesz, co ci powiem?
– Co mi powiesz?
– Że gdy któryś z tych gzubów zostanie pisarzem… to lepszą książkę napisze.
– Lepszą? Dlaczego lepszą? Nie podoba ci się moja książka?
– Wręcz przeciwnie. Jest świetna. Ale to nie o to chodzi. Bo co to znaczy, że napiszą „taką samą”? Po co pisać taką, jaką Wierzbicki już napisał. To nie ma sensu. Lepiej pomyśleć, pokombinować i napisać lepszą. I tak będzie. Napiszą lepszą. Sam zobaczysz.
[Zamyśliłem się. Musiałem przyznać mu rację.]

– Tak im musisz mówić. Zawsze powtarzam, że w życiu wystarczy zrobić trzy kroki. Po pierwsze znajdź swoją pasję, taką prawdziwą, autentyczną. Po drugie przygotuj dobry plan, ucz się języków, zdobywaj wiedzę i doświadczenie, wystawiaj się na próby. To wszystko wymaga czasu, wysiłku i ciężkiej solidnej pracy. Aż wreszcie… trzeci krok, ostatni, gdy poczujesz, że jesteś gotowy, wyjdź swoim marzeniom na spotkanie, weź sprawy w swoje ręce i zrealizuj je. Jeśli wykonasz te trzy kroki, wszystko będzie w porządku.
– Trzy kroki.
– Słyszałeś o Żwirce i Wigurze?
– Oczywiście. Wygrali Challenge. Jakieś sto lat temu.
– Tak, Franciszek Żwirko i Stanisław Wigura w 1932 roku zwyciężyli w zawodach samolotów turystycznych Challenge. Pobili wszystkich. New York Times Magazine umieścił wtedy ich zdjęcie na okładce. I to był pierwszy raz, kiedy Polacy pojawili się na okładce tego czasopisma. I musiało minąć osiemdziesiąt sześć lat, nim pojawił się na niej kolejny Polak…
– To byłeś ty. W marcu 2018 roku.
– Tak. Ale nie będzie trzeba aż tak długo czekać na kolejnych Polaków na okładce New York Times Magazine. Wiesz dlaczego?
– Dlaczego?
[Oparł się o balustradę i spojrzał w dół.]
– One tam będą. One odnajdą swoją drogę na tę okładkę…
[Dzieci goniły się wciąż pomiędzy drzewami. Krzyczały, śpiewały i tańczyły.]
– Opowiadam im o twoich przygodach i często słyszę to samo pytanie. Pytają „czy Olek Doba jeszcze żyje”.
[Uśmiechnął się. Nabrał powietrza w płuca i westchnął.]
– Tak. Możesz im powiedzieć, że na razie jeszcze tak. Żyję.
[Przejrzałem notatki.]
– Dziękuję, Olku. Mamy to. Znamy plany podróżnika. Syberia. Amazonia. I znów Atlantyk. Na razie tyle.
– Na razie tyle. Mówią, że człowiek na starość dziecinnieje. Coś w tym jest być może, bo ja im starszy, tym się czuję młodszy, zdrowszy, wciąż pełen energii. Gdy pytają mnie o wiek, odpowiadam, że aktualnie mam dwadzieścia sześć lat. Dwadzieścia sześć lat… zostało mi do setki. Dwadzieścia sześć. To szmat czasu. Mam w głowie sporo planów. Całe mnóstwo. Tyle, że te dalsze są tajne. [Zawiesił głos na moment, spojrzał na mnie i uśmiechnął się pod wąsem raz jeszcze, po raz ostatni]. Są tak tajne, że ja sam ich jeszcze nie znam…


ZAKOŃCZENIE
(fragment książki Ocean to pikuś)

2 lutego 2011 roku, doba dziewięćdziesiąta dziewiąta

Z godziny na godzinę pojawiało się coraz więcej kutrów. Brazylijscy rybacy podpływali, pozdrawiali mnie wesołym „olá!” albo dopytywali:
– Ok, senhor?
– Ok! – odkrzykiwałem. – Mañana Acaraú!
To po lewej, to po prawej stronie wystawały z wody drągi z przymocowanymi sieciami, pułapki na ryby. Wszystko wskazywało na to, że wreszcie… naprawdę… zbliżam się do brzegów Ameryki! Ta myśl dodała mi sił. Zamachałem żwawiej wiosłem. Raz i dwa… i raz… i raz… i wtedy właśnie… utknąłem! Kajak zaszorował dnem i ugrzązł na płyciźnie.
Wiele razy wyobrażałem sobie tę chwilę, w której pokonuję ocean i triumfalnie przybijam do kontynentu amerykańskiego. Piaszczyste plaże, pióropusze palm, muzyka płynąca z oddali… ale czegoś takiego nie przewidziałem!
Osad niesiony przez rzekę Acaraú zmienił ocean u jej ujścia w wielkie bajoro. Szuru-buru! I koniec.
Wstałem, wskoczyłem do wody i… ugrzązłem po kolana w szarym mule. Stałem! Jakież dziwne uczucie mieć pod stopami coś innego niż pokład Olo! Nie był to jeszcze „stały ląd”, powiedziałbym raczej „bagnisty”, ale w każdym razie stałem!
Pchnąłem kajak. Ledwie drgnął. Pchnąłem znów. Nie drgnął ani odrobinę. Obszedłem łódź dookoła i pociągnąłem. A potem pchnąłem jeszcze raz. Umazałem się, utytłałem, umęczyłem jak koń, ale udało się. Kajak przesunął się pomiędzy łachami błota, popłynął kilka metrów i… znów utknął.
– Popchnę, pociągnę albo, jeśli będzie trzeba, zarzucę na ramię i zaniosę. Bądź spokojny, Olo. Takim czy innym sposobem dobijemy dziś do stałego lądu!
Pot zalewał mi czoło. Nogi uginały się pode mną. Spodnie zjeżdżały (nic dziwnego, sporo schudłem podczas wyprawy). Nie poddawałem się jednak. W oddali majaczyły już piaszczyste plaże i pióropusze palm kołyszące się na wietrze…


Wytaszczyłem na brzeg obrośnięty kaczenicami dziób Ola. Jak dobrze było poczuć suchy piach pod stopami. Nad głową zaszumiały palmowe liście. Zabrzęczały muchy. „Biiip… biiip”. Odezwał się telefon.
Usiadłem i w milczeniu spoglądałem na ocean. Fale uderzały o brzeg, po czym spienione cofały się z łagodnym chlupotaniem.
– Zrobiłem to! – westchnąłem. – Moja podróż kończy się tutaj. Żegnajcie, radosne delfiny, wścibskie koryfeny, wieloryby, rekiny, żółwie. Baj, baj, sztormy i nawałnice. Będę za wami tęsknił. Dziękuję, wielki, burzliwy i zachwycający oceanie. To była piękna przygoda. Mam nadzieję, że zostaniemy przyjaciółmi.
Plusk…ocean potwierdził cichym pluśnięciem.
Zadumałem się. I wtedy, siedząc w cieniu palm na złotym piasku, wciągając w płuca morską bryzę, pomyślałem o was, moi drodzy. Poznaliście moją historię. To trochę tak, jakbyście odbyli tę wyprawę razem ze mną. Każdy z was pewnego dnia pożegluje, jak ja, w nieznane. Chwycicie swoje wiosła. Spojrzycie na swoje oceany. Poczujecie wiatr, słońce i deszcz. Wspomnijcie wtedy moje przygody. Poczujecie być może, że towarzyszę wam w waszej podróży. To będzie tak, jakbyśmy wiosłowali razem.

KONIEC

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments